Ciągle czekam, żeby wyjechać do Krainy Deszczowców tak solidnie, na stałe, albo chociaż na długo. Wreszcie się tam zadomowić, zacząć pielęgnować ogródek, kupić zapas mąki, majonezu i dżemu, a nie przywozić jakieś resztki, które mają wystarczyć na dwa tygodnie. Tęsknię za rzeką, za nieskończoną przestrzenią pól, które zmieniają się wraz z porami roku, widokiem potężnych wiatraków na horyzoncie i za spokojem z dala od pisu, kleru i szalonych pomysłów D. Zmiany.

Los robi wszystko, żebym nie mogła tak po prostu tam jechać i zostać i przekonać się, po latach wędrówki po świecie, czy to jest wreszcie moje miejsce na ziemi. Bo Pan i Władca musi najpierw przejść na emeryturę. Bo złamana noga i fakt, że do tej pory nie chodzę bez bólu. Bo moja Mama i wszystko co się z nią stało i dzieje do tej pory. Bo epidemia i jej wszelkie konsekwencje. I tak od lat.
A przecież właściwie jestem spakowana, a większość moich ciuchów i nawet kalosze są już tam. Bo w czasie krótkich pobytów sadziłam kwiaty i plewiłam niebotyczne zielsko, a teraz po kwiatach nie ma już śladu, choć może lawenda przetrwała. Bo nawet zapisałam się na kurs niemieckiego i uczyłam się pilnie przez pół roku, ale teraz, po dwóch latach już nic nie pamiętam. Bo wszystkim dawno powiedziałam, że się wyprowadzam, a teraz kiedy spotykam znajomych, oni dziwią się, że wciąż tu jestem.
Jeśli nic się nie wydarzy (sardoniczne hihihi), to jedziemy w sierpniu, być może na miesiąc. Postanowiłam niedawno, że znowu zacznę się uczyć języka, ale dziś przypomniałam sobie anegdotkę dotyczącą Jana Himilsbacha, który kiedyś dostał propozycję zagrania w amerykańskim filmie. Warunkiem było nauczenie się języka. Pan Jan przemyślał i powiedział: Amerykanie się rozmyślą, a ja zostanę z angielskim jak ch..
Właśnie.