14 kwietnia 2018
Jutro wyjeżdżamy raniutko, może nie skoro świt, ale najpóźniej o ósmej, zapakowani pod sufit, pewnie niewyspani i zestresowani, ale dzielni. Pan Pies pewnie nie będzie chciał wskoczyć do tyłu samochodu, bo odkąd się postarzał, sprawia mu to trudność. Ale poniewać uwielbia jeździć, więc kilka „hop”-ów powinno wystarczyć na zachętę. Potem będziemy jechać i jechać i jechać przez 1050 kilometrów, ciągle na północny-zachód, choć bardziej na zachód niż północny. Będziemy pewnie często stawać, bo najpierw ja siusiu i Pan Pies siusiu i jedzonko i kawcia, a potem bo Pan i Władca będzie już padnięty. Ale w końcu dojedziemy do malutkiej wioseczki obok wielkiej rzeki i niedaleko ogromnego morza, które jest częścią średniej wielkości oceanu.
Kiedy już w końcu dojedziemy, zaparkujemy pod naszą drewnianą wiatą i będziemy najpierw wnosić bagaże, a potem napijemy się herbaty z cytryną, nakarmimy psa, ale nie wiem, czy przed nocą zdążymy. A, jeszcze musimy odkręcić wodę po zimie. Potem rozłożymy psu legowisko pod schodami i pójdziemy spać na górę. Zapewne będzie padać, bo tam pada zawsze, odwrotnie niż tutaj.
Wstaniemy rano, pójdę z Panem Psem na spacer, potem zjemy śniadanko przygotowane przez Pana i Władcę, a potem zaczniemy się rozpakowywać… Pewnie wpadną sąsiedzi, żeby się przywitać i będzie jak w domu, ale nie w tym tutaj. Tutaj nikt nie przychodzi się witać, a czesto nawet nie mówią „dzień dobry”. A resztę będę opowiadać tak często, jak to będzie możliwe.
Żeby tradycji stało się zadość, to pokażę jeszcze jedną z moich ostatnich prac, a potem idę szykować kanapki.

Pa!