14 grudnia 2017
Od wczoraj wiem, że lepszy sort dostanie kałachy i prawdpodobnie nie zawaha się ich użyć w imię obrony ojczyzny. To przerażające, ale może jakoś uda się przeżyć te barbarzyńskie czasy.
Ale nie o tym chciałam. Zaczyna się mój Annual Christmas Panic Week. Czyli szczęśliwy czas okropnego stresu, komplsywnego jedzenia, paniki i wk…nia się na wszystkich. Próbuję oderwać myśli (i ciało) od tego co nieuniknione, czyli: robienia listy zakupów, robienia zakupów, obróbki warzyw i biednego mięsa (nie, nie kupuję karpi, a zwłaszcza żywych, bo karpie też ludzie), krojenia, siekania, gotowania, pieczenia, mycia stosów garów, udawania szczęścia z okazji rodzinnych wizyt i tej wszechoganiającej bezradności wynikającej z faktu, że będę musiała robić to do końca życia z coraz większą niechęcia a może i nienawiścią, tylko dlatego, że mój facet tak bardzo lubi tradycyjne święta.
Kiedyś się wyrwę, kiedyś zdobędę się na odwagę, żeby uciec i nie przejmować się smutną i zawiedzioną miną mojego tradycjonalisty. Od lat wie, jak bardzo nienawidzę tego cyrku, ale nie odpuszcza. Nie ma litości.
Próbuję oderwać duszę (i ciało) od tego poddaństwa i z tej racji przedstawiam kolekcję łych i łopat. Łychy są po to, żebym mogła się walić po głowie z rozpaczy, a łopaty po to, żebym mogła sobie wykopać dołek na zdechnięcie.





I łopata. Jedna:

I jeszcze wałek. Jeszcze lepszy do walenia się po głowie:
