Czwarty tydzień okazał się cudem natury. Słońce świeciło od rana do wieczora, przez brudne szyby wpadało mnóstwo światła i wykurzało z domu zapach pleśni i mokrych kudełków Pana Psa. Pleśn odkryłam przypadkiem w starym kredensie, szczelnie zamkniętym w dolnej części, bo pustym i zaimpregnowanym jakimś przedwojennym olejem. Pleśń była biała i mięciutka i zmusiła nas do podróży do sklepu z produktami niszczącymi pleśń. Kredens, służący w swej górnej części za bibliotekę został uratowany.

Pogoda skłoniła nas do wystawienia nosa dalej – pojechaliśmy nad morze, chyba pierwszy raz od dwóch lat. Morze niedaleko nas objawia się niewielką plażą, zimnym wiatrem wiejącym zawsze, ogromną przestrzenią pokrytą trawą i dziesiątkami statków wpływających i wypływających przez ujście Elby (Łaby), zmierzających do i z Hamburga. Wyglądają jak małe miasteczka z wysokimi domami. Niestety, na razie nie mogę pokazać, bo telefon nie chce oddać zdjęć. W każdym razie nad morzem wiało straszliwie, kiedy siedziałam na ławce na szczycie wału przeciwpowodziowego, a Pan i Władca spacerował energicznie wśród tłumów nad wodą.

Piąty tydzień był rozpaczliwą próbą pogodzenia się z losem i pozostawienia mojego domku do następnego pobytu. Dopiero skończyłam zmiatanie pajęczyn, dopiero przycięłam bluszcz włażący do okien i udobruchałam dziko rosnącą lawendę, a już trzeba wracać… W ostatni dzień przed wyjazdem zjawił się długo oczekiwany pan Drwal, który zgodził się niedrogo ściąć stare drzewo chylące się niebezpiecznie na stronę sąsiada. Ściął je na wysokości dwóch metrów, zostawiając pień opleciony szalonymi pnączami. Drzewo okazało się być jakąś prehistoryczną hybrydą dającą jabłka o smaku gruszki i wszyscy żałowali, że już go nie ma, ale co by było, gdyby przewróciło się na pana Wulfa?

Powyżej: fragment domku dla ptaków, który był na ściętym drzewie i został omalże pożarty przez pnącza.
Czwartego września wyruszyliśmy na wschód…
Pod Spodem:
zainteresowanych informuję, że na moim drugim, podróżniczym blogu są nowe wpisy, nareszcie 🙂