Przed

O matko, to już jutro. Najpierw wcześniej wstać, aaaaaa…. (Aniu, jak ty to robisz, że zrywasz się o świcie), noc pewnie będzie nieprzespana, bo przecież miliony myśli i obaw, czy kolej nie zastarjkuje, czy śnieg nie zasypie torów, czy wszystko spakowane, czy pociąg się nie spóźni o sześć godzin… Potem na dworzec u nas w Cadenberge, godzina drogi do Hamburga, po drodze przesiadka, potem do portu… do szesnastej musimy się zameldować na statku, bo nas nie zabiorą…

Ale dotrwamy i przetrwamy. Pochwalę się: mogę już chodzić prawie dobrze. Mój rak na razie dał mi spokój i będzie można teraz pożyć po trzech latach szpitali, badań, operacji i strachu.

Reszta będzie tu: distantcruise.video.blog

Zima w Krainie Deszczowców

Pierwszy raz jestem tu w grudniu. Jest zimno jak diabli, nie tylko na zewnątrz… Przypomina mi się dom mojej babci z nieogrzewanym pokojem, gdzie spało się pod wielkimi pierzynami, a wystawienie stopy poza łóżko groziło zapaleniem płuc z powikłaniami.

Na razie mam katastroficzny katar. Mogłabym to przeleżeć i przekichać w łóżku, ale nie mogę nie mam czasu, bo muszę się pakować.

W niedzielę rano wyruszamy do Hamburga. Wsiadamy tam na statek. I płyniemy daleko, daleko. Prawie dwa miesiące na oceanie. Jeśli nie skończymy jak „Titanic”, albo jak Jack Sparrow, to wszystko wam opowiem.

Przytulaski

Lipiec w Krainie Deszczowców

W kwietniu pomyślałam, że może uda się wyjechać na całe lato do mojego domku ukochanego i zaznać trochę szczęścia, zapomnieć na chwilę o chorobie, ciągłych obawach i czekających mnie operacjach (pan doktor powiedział, że moja kość, tym razem w drugiej nodze może się znowu złamać), pooddychać wiejskim powietrzem i chociaż wyciąć tunel w zarośniętej ścieżce do domu.

Pojechaliśmy w ostatni dzień czerwca, mając zamiar wrócić dopiero pod koniec września. Jak zwykle tydzień zajęło sprzątanie, eksmisja pająków, wietrzenie i wycinanie przejść w kolczastych zaroślach. Codziennie rano ogarniała mnie szczęśliwość hm… niewymowna i czasem czułam się jak debil, który się cieszy nie-wiadomo-z -czego.

Potem pomalowałam na biało sufit w ganku zwanym wychodkiem, na niebiesko drzwi do domku w ogrodzie, wsadziłam w doniczki różne rośliny, głównie hortensje, powiesiłam nowe zasłony… a poza tym przez cały czas padało, siąpiło i lało, a po krótkich przerwach znowu zaczynało lać i siąpić i padać, ale tylko po to, żeby za chwilę spadło więcej deszczu, a potem jeszcze trochę i znowu i przez cały miesiąc nie było ani jednego dnia bez deszczu i kiedy już powoli zaczęliśmy porastać pleśnią w tej szczęśliwości, to umarła moja Mama i trzeba było wracać…

Smuteczki i szczęśliwości

Właśnie minął rok odkąd nasz cudny czarnuch odszedł do psiego nieba. Tęsknimy za nim niezmiennie, wspominamy czule i często, pocieszając się tym, że gdyby żył do dziś, cierpiałby z powodu starości i różnych chorób. Przedstawia ostatni film z jego udziałem, jego ostatni koncert, bo jak wszyscy wiedzą, śpiewakiem był wspaniałym…

A u mnie? Może być. Mam niekończącą się odrazę do wszelkich działań związanych z jakimkolwiek wysiłkiem intelektualnym. Wszelkie myśli staram się jeszcze w zarodku skopywać w nieświadomość i udaje mi się to coraz lepiej. Nawet spać już mogę jako tako, o ile nie przyplącze mi się do mózgu coś na temat raka i obaw z nim związanych, ale zaraz zagłuszam to głośną muzyką i podrygiwaniem w jej takt 🙂

Za to uwielbiam sprzątać, prasować, układać, porządkować, myć okna i robić wszystko, co wymaga fizycznego wysiłku. Nie mogłam tego robić przez ponad pół roku, a odkąd mogę, sprawia mi to niewysłowiona radość. Martwię się tylko, że okna do mycia mi się kończą, tak jak i szafki i szafy do sprzątania.

Mogę już chodzić z jedną kulą. Jestem taka dzielna, bo codziennie pokonuję kilkaset metrów wzdłuż ulicy. Najważniejsze, że nie boli. I już jestem szczęśliwa. Całuski dla wszystkich i dziękuję za wasze wsparcie i serdeczność.

Na górze

Dziś pierwszy raz w tym roku poszłam po schodach (9 + podest + 9) na piętro mojego domu. Poszłam to może za dużo powiedziane, raczej wlokłam nogi, podpierając się na rękach, sapiąc głośno i jęcząc cicho. Jeszcze nie chodzę, raczej robię próby chodzenia z balkonikiem, a kiedy wczoraj spróbowałam zrobić krok bez podparcia, okazało się, że nie mam mięśni. Mało nie upadłam, ale na szczęście wózek był blisko.

Tak więc weszłam na górę. Marzyłam o tym od dawna, wyobrażałam sobie mój piękny pokój, gdzie leżą moje niedokończone arcydzieła, moje ciuchy, książki z dzieciństwa, naszyjniki, korale i kolczyki, zbiór rodzinnych dokumentów i balowe rękawiczki. Wszystko było na swoim miejscu, nieco zakurzone i zapomniane. Taka wyprawa do zaginionego świata.

Było cudownie. Pooglądałam swoje spódnice, sprawdziłam co właściwie mam w szufladach, wyrzuciłam rachunki z 2010 roku, posiedziałam na kanapie… Potem z pomocą Pana i Władcy zeszłam na dół, gdzie teraz toczy się moje życie, gdzie jest moje paskudne szpitalne łóżko, gdzie mogę swobodnie jeździć na wózku, gotować, robić pranie i odkurzać.

Jasne, że chciałabym gdzieś jechać, coś zobaczyć, albo chociaż móc wyjść z domu i pochodzić po ogrodzie. Ale byłam dziś na wielkiej wyprawie. 9 stopni plus podest plus 9 stopni. Kilimandżaro.

Matura

Od tego wszystko się zaczęło. Od zdania matury. Taka obowiązkowa rzecz, którą trzeba zaliczyć, żeby wejść w dorosłość, cezura pomiędzy zależnością a wolnością, podleganiem i własnymi wyborami. Albo tak mi się wtedy wydawało, bo ilość kiepskich wyborów, jakich dokonałam zajęłaby ze sto stron w mojej biografii, gdyby ktoś ją kiedyś napisał.

Moja pokopana rodzina ma szczytne osiągnięcia na niwie zdawania matur. Jeden dziadek nigdy nie doszedł do tego etapu edukacji, drugi zdawał maturę w trybie eksternistycznym, ponieważ chcąc zarobić, grał na gitarze na seansach w niemym kinie i został za to z prestiżowej szkoły wywalony. Babcie, przygotowywane do życia „przy mężu” matury zdały dopiero po wojnie, za sprawą dobrodziejstw komunistycznego systemu edukacji. Ja swojej matury nie pamiętam, zdawałam ją w jakimś amoku, podsycanym przez szalejącą wiosenną przyrodę, ale dobrze pamiętam zachwyt nad własną mocą i poczucie pustki, kiedy było już po wszystkim.

Potem popełniłam wszystkie możliwe błędy, które przywiodły mnie do „tu i teraz”. I tyle.

Dziesięć tygodni

Ale mnie nie było dłuuuugo. Dłuuuuuuuuuuuuuugo. Aniu, Basiu, Magdo i inni kochani, dziękuję za wsparcie, dziękuję za współodczuwanie, pocieszanie, rozśmieszanie, wypełnianie mi czasu, za gadanie ze mną i wirtualne przytulanie. To był dla mnie okropny czas, okropny, straszny, pełen strachu i bólu, zwątpienia i rozpaczliwego szukania pociechy.

Dwudziestego szóstego grudnia złamała mi się noga. Tak się złamała sama, po prostu, trach i już. Jak słomka ptysiowa. Okazało się, że mam raka i nawet nie mogą mnie poskładać, bo muszą czekać na wynik biopsji. Po kilku tygodniach znów operacja – uff, noga poskładana jakimiś śrubami i płytami metalowymi, nareszcie ból mniejszy, ale druga noga też zagrożona złamaniem, więc o wstawaniu nie ma mowy, a kolejne badania wykazują, że mogę połamać się wszędzie, więc leżę i leżę i się wściekam i płaczę i narzekam i plecy mnie bolą i dupa i wszystko mnie boli od tego leżenia.

Po kilku tygodniach panowie ortopedzi (kocham ich) ustalają diagnozę i zostaję przewieziona z Piekar Śląskich do szpitala w Katowicach. Badania, badania, operacja, guz usunięty, można zdrowieć. I tak sobie zdrowieję do dziś, ciągle jeszcze w łóżku, ciągle jeszcze mam nie wstawać, bo kości jeszcze słabe, ale może to jeszcze tylko cztery tygodnie, może jakoś wytrzymam. Na pewno wytrzymam, bo to jeszcze tylko cztery tygodnie, mam nadzieję, że tylko cztery. Od kilku dni jestem nareszcie w domu. I się wściekam, bo leżę i plecy mnie bolą i dupa, a przecież byłam grzeczną dziewczynką.

Wesołego Dnia Kobiet dla wszystkich. Na marginesie zdarzeń.

Sierpień w Krainie Deszczowców 2

Czwarty tydzień okazał się cudem natury. Słońce świeciło od rana do wieczora, przez brudne szyby wpadało mnóstwo światła i wykurzało z domu zapach pleśni i mokrych kudełków Pana Psa. Pleśn odkryłam przypadkiem w starym kredensie, szczelnie zamkniętym w dolnej części, bo pustym i zaimpregnowanym jakimś przedwojennym olejem. Pleśń była biała i mięciutka i zmusiła nas do podróży do sklepu z produktami niszczącymi pleśń. Kredens, służący w swej górnej części za bibliotekę został uratowany.

Domek już bez drzewa – było po lewej stronie, teraz wygląda jak duży krzew

Pogoda skłoniła nas do wystawienia nosa dalej – pojechaliśmy nad morze, chyba pierwszy raz od dwóch lat. Morze niedaleko nas objawia się niewielką plażą, zimnym wiatrem wiejącym zawsze, ogromną przestrzenią pokrytą trawą i dziesiątkami statków wpływających i wypływających przez ujście Elby (Łaby), zmierzających do i z Hamburga. Wyglądają jak małe miasteczka z wysokimi domami. Niestety, na razie nie mogę pokazać, bo telefon nie chce oddać zdjęć. W każdym razie nad morzem wiało straszliwie, kiedy siedziałam na ławce na szczycie wału przeciwpowodziowego, a Pan i Władca spacerował energicznie wśród tłumów nad wodą.

Window

Piąty tydzień był rozpaczliwą próbą pogodzenia się z losem i pozostawienia mojego domku do następnego pobytu. Dopiero skończyłam zmiatanie pajęczyn, dopiero przycięłam bluszcz włażący do okien i udobruchałam dziko rosnącą lawendę, a już trzeba wracać… W ostatni dzień przed wyjazdem zjawił się długo oczekiwany pan Drwal, który zgodził się niedrogo ściąć stare drzewo chylące się niebezpiecznie na stronę sąsiada. Ściął je na wysokości dwóch metrów, zostawiając pień opleciony szalonymi pnączami. Drzewo okazało się być jakąś prehistoryczną hybrydą dającą jabłka o smaku gruszki i wszyscy żałowali, że już go nie ma, ale co by było, gdyby przewróciło się na pana Wulfa?

Powyżej: fragment domku dla ptaków, który był na ściętym drzewie i został omalże pożarty przez pnącza.

Czwartego września wyruszyliśmy na wschód…

Pod Spodem:

zainteresowanych informuję, że na moim drugim, podróżniczym blogu są nowe wpisy, nareszcie 🙂

http://www.distantcruise.video.blog