Potrzebowałam czegoś prostego. Co może się zniszczyć i nie będzie szkoda. Co przy okazji pozwoli uporządkować wstążeczki, koroneczki, stare sznurówki, które na pewno się przydadzą do podwiązywania mieczyków, ramiączka od nieistniejących już staników, od których odpinało się ramiączka, a może nawet poukładać w jakimś kąciku guziki i nici. Pozostawała jeszcze kwestia batystowych chusteczek haftowanych przez Babcię Stefanię, kilku jedwabnych i szyfonowych apaszek, nieużywanych od lat 80-tych, pasków z różnych epok, które naprawdę-żal-jest-wyrzucić i dwóch par majtek, z których jedne raz wystąpiły na randce, a drugie mają metkę „Christian Dior” i nie miałam ich nigdy na sobie. Trzecia rzecz, to niewątpliwy problem z kilkoma parami pończoch ze szwem, dwóch przedwojennych, dwóch z lat 60-tych, oraz wielu par niewymownych, które kosztowały więcej niż 2,50, a jakoś zawsze wolałam założyć te tańsze – takie jest życie skąpiradła.
Przeszukałam biuro Zbiga i znalazłam pudełka po jakiś prospektach. Trzy. Prawie nie zniszczone. Szaro-brązowe. Smutne. Tchnęłam w nie fioletowe życie. Może zbyt fioletowe, ale pudełkom chyba jest wszystko jedno.

Tak, stanowczo trochę zbyt fioletowe. Ale teraz to już nie ma znaczenia. Zostały wypatrzone przez koleżankę mojej zdradzieckiej córki, która to koleżanka uwielbia fiolet. Trudno. To jakby trzecie życie brązowych brzydactw.

A ja w zamian zrobiłam sobie to (z małymi tagami):

Majtuszki znalazły inne miejsce.