W czasie deszczu…

Musi strasznie lać przez wiele tygodni, żeby mieszkańcy Krainy Deszczowców się zaczęli tym przejmować. Kiedy tak sobie pada, życie toczy się normalnie, trwają prace w ogrodach, spacery po ulicach i przesiadywanie przy kawiarnianych stolikach pod parasolami. Nikt nie kuli się w bramach, nie rozwija w pośpiechu parasola (choć parasol par excellence służy do ochrony przed słońcem), nie ucieka przeskakując kałuż. Deszcz jest tu sprawą codzienną, choć nieco nużącą i niezbyt wyczekiwaną.

Kraina Deszczowców jest przygotowana na przyjęcie wielkiej ilości opadów, choć czasem zdarza się, że pada trochę za dużo, wtedy rowy z wodą się przepełniają i robią się na ulicach niewielkie jeziora, ale wtedy deszcz przestaje padać na kilka godzin i wszystko wraca do normy.

Ja w czasie deszczu wolę siedzieć w zaciszu werandy i słuchać jak wielkie krople spadają na liście, bębnią w rynnach i szeleszczą w trzcinie strzechy.

No i zaczęłam malować. Zawsze chciałam to robić, ale nigdy nie miałam czasu, możliwości i wiedziałam, że nie umiem. Ale jak się tak siedzi i słucha deszczu to przychodzą do głowy różne wesołe rzeczy. I tak powstała seria portretów zwierzątek, które mieszkają niedaleko.

Namalowane na starej łopacie do śniegu, która tutaj nie ma żadnego zastosowania.

A to jedna z moich sąsiadek. A pod spodem jej mąż.

No i jeszcze ten wesoły dziób:

A dzisiaj padało tylko szesnaście razy, ale w przerwach świeciło słońce. I już po żniwach. Jeszcze tylko kukurydza została na polach. A, a w czwartek rano znowu wyruszamy na morze. Na kolejną Wielką Wyprawę. Nie taką wielką jak poprzednio, ale za to w zupełnie inne rejony. Mam nadzieję, że popłyniecie ze mną 🙂 Zapraszam – http://www.distantcruise.video.blog

Wieśniaki jadą do Bremy (na wybory)

Mieliśmy do wyboru – Hamburg albo Bremę. Brema wygrała, bo mniejsza i ładniejsza, a poza tym nie byliśmy jeszcze. Więc w niedzielę koło południa (dwa tygodnie temu), po jajecznicy i południowej kawce wyruszyliśmy z domu, jadąc wśród zielonych pastwisk pełnych krów i żółtych od kwitnącego rzepaku pól i było pięknie. Brema przywitała nas przebłyskami słońca i korkami przy wjeździe, ale udało się dojechać do miejsca głosowania. W budynku parafii, obok kościoła przywitał nas pan w garniturze, wskazał salę z komisją, wręczono nam karty, postawiliśmy krzyżyki, wrzuciliśmy do wielkich urn, zrobiliśmy sobie zdjęcie i pojechaliśmy do starej Bremy.

Bremen – Brema

Połaziliśmy, pogłaskaliśmy po pysku jednego z Czterech Muzykantów (przeczytajcie bajkę koniecznie)

Popatrzyliśmy na pomniki koni z rycerzami przed ratuszem, ponarzekaliśmy na tłumy turystów i śmieci na ulicach, przeszliśmy się bremeńską Ulicą Pokątną i z ulgą wróciliśmy do naszej małej wioski.

Jutro musimy jechać znowu….

Coś złego się dzieje (w Krainie Deszczowców)

Od sześciu tygodni deszcz padał tylko raz. I to krótko! Od cholernych sześciu tygodni każdego dnia świeci słońce i prawie nie ma chmur, a w nocy też nie ma chmur, za to świeci księżyc i gwiazdy i widać prawie cały Wszechświat.

Our Oste river – view from drawbridge / nasza rzeka Oste – widok z mostu zwodzonego

Od sześciu tygodni ciśnienie jest strasznie wysokie, czasem nawet 1040 hpa i prawie codziennie boli mnie głowa, a do tego jest za dużo światła i głowa mnie boli jeszcze bardziej. Ja, jak to kobieta Północy muszę mieć chmury, mrok i deszcz i do diabła nie za to płaciłam, kiedy zamieszkałam w Krainie Deszczowców.

Prognozy pogody są dla mnie bezlitosne – kolejny tydzień bez chmur i deszczu…

Sunrise in Rain’s Land / Wschód słońca w KD

Nowy dach i Ziutka walk of shame (w Krainie Deszczowców)

Sytuacja jest taka: wszystkie hortensje przetrwały zimę, kwitły jeszcze w grudniu, niemożliwe istoty. Krokusy i żonkile już kwitną, dziś widziałam pierwszego trzmiela, tylko co ten biedak będzie jadł? Na polach zające jak zawodowi bokserzy tłuką się między sobą, nie zważając na nic. Ziutek, „nasz” bażant z sąsiedztwa też zaliczył jakąś bójkę i chyba dostał niezły wycisk, bo wracał wcześnie rano ze złamanym piórem w ogonie, próbując zachować godność. Krówek jeszcze nie ma, ale mam nadzieję, że niedługo wrócą na pastwisko obok naszego domu.

No i mamy nowy dach. Ekipa pracowała przez dwa tygodnie, zrzucając najpierw starą, zniszczoną po 45 latach deszczu, wiatru i zimowych mgieł trzcinę, a potem kładąc świeżutką i śliczną.

New roof in Rain’s Land
Our new roof in Rain’s Land

Stary dach leżał przez miesąc wszędzie – w ogrodzie, na „dziedzińcu” przed domem, w wiacie na samochód… nie macie pojęcia ile tego było. Na szczęście Pan Rolnik zgodził się zabrać tysiące ton naszego starego dachu, który leży teraz u Pana Rolnika na polu i przypomina wielką, brązową… kupę (trzciny). Poniżej – niewielki kawałek starego dachu w car porcie.

Teraz trzcina na dachu ma grubiutką, 40-centymetrową warstwę i będzie nas chronić przed mrozem i upałem. No i jest śliczna.

Our new roof in Rain’s Land

Ploteczki z Krainy Deszczowców

W naszej wiosce jest tylko 13 domów. Stoją po jednej stronie wąskiej drogi, po drugiej stronie są połacie pól i wijąca się między nimi rzeka.

Pierwszy dom to pałac z wieżyczką, w którym mieszka starsza pani z córką. Prowadzą firmę opiekującą się staruszkami, pod tym wielkim domem stoi ponad dziesięć małych, czerwonych samochodów, którymi opiekunki co rano rozjeżdzają się do swoich podopiecznych. Córka miała kiedyś narzeczonego Polaka i zna kilka polskich słów.

W drugim domu mieszka samotny pan, który prowadzi Heimat Museum w sąsiedniej wsi i ma przed domem najlepiej wyczyszczoną kostkę, jaką kiedykolwiek widziałam.

W trzecim domu, nieco cofniętym od ulicy mieszka Anke. Anke jest fryzjerką, ma męża, który czeka na operacje bioder i syna, który ma 42 lata i nadal z nimi mieszka. Anke jest córką pana od muzeum Heimat.

W kolejnym domu mieszka Gisela. Ma 80 lat, czwórkę dzieci i wiele wnuków, ale nie bardzo mogę się doliczyć ile. Z Giselą jeżdżę czasem w środy na ćwiczenia dla staruszków. Ma ogromny ogród, który powinien się znaleźć we wszystkich ogrodowych czasopismach, bo jest niesamowity. Gisela spędza w nim każdą wolną od deszczu chwilę, a wiosną daje mi truskawki.

W następnym domu mieszkają wstrętne bachory. Kiedyś mieszkała tam starsza pani, której groziła amputacja nogi. Tak bardzo się tego przestraszyła, że umarła i jej syn wynajął dom rodzeństwu, które wieczorami urządzało dyskoteki do białego rana, ale ktoś doniósł ich ojcu i teraz hałasuja tylko w piątki.

Pod numerem 11 jest dom oddalony od drogi i nie wiem, kto w nim mieszka. Ponoć jakiś gość, który pracuje daleko i przyjeżdza tylko czasami, a poza tym nadużywa alkoholu.

Pod 13 mieszka stary pan Kurt. Jego żona zmarła wiele lat temu i został sam. Z panem Kurtem wiąże się jedna z najlepzych anegdot, jakie słyszałam w Krainie Deszczowców. Otóż syna Kurta pewnego dnia przyjechał z Bremy, gdzie mieszkał, oznajmić mu że jest gejem. A Kurt na to: „a już się wystraszyłem, że przestałeś kibicować naszej drużynie”. Syn pana Kurta umarł wiosną.

Następny dom w głębi należy do Moniki. Monika mieszka i pracuje w Hamburgu i nieczęsto bywa w naszej wiosce, a jak już bywa, to nie chce z nikim gadać. Kiedy ktoś się włamał do jej domu i miała pretensje, że nikt do niej nie zadzwonił, ale nikomu nie zostawiła numeru telefonu! Machamy do siebie czasem, kiedy podjeżdża taksówką z dworca, a ja akurat jestem w ogrodzie. Wiele lat temu adoptowała dziewczynkę z Czechosłowacji, ale nigdy jej tu nie widziałam. Dziewczynki, nie Czechosłowacji.

W kolejnym domu mieszka bardzo stary pan Wulf, który dawno, dawno temu skończył pierwszą w Europie szkołę programowania, założoną przez firmę IBM. Pan Wulf nigdy nie wychodzi z domu, ale za to prawie codziennie przyjeżdża do niego kurier, który przywozi mu różne elektroniczne gadżety, a dwa razy dziennie czerwony samochód jednej z opiekunek z pałacu na początku ulicy. Pan Wulf, kiedy jeszcze wychodził, odwiedzał nas czasem i opowiadał o szkole IBM.

Potem jest nasz dom, a za nim stoi wielka chałupa Waldemara i Tanii, którzy mieszkają w Wolfsburgu, mają jacht, pracują w zakładach Volkswagena i są kompletnie nieprzystosowani do życia na wsi. Niestety coraz częściej bywają w Krainie Deszczowców, dzięki temu, że ktoś wymyślił pracę zdalną. Nie przepadam za nimi, bo marnują straszne ilości jedzenia, ale opiekują się naszymi rybkami, kiedy nas nie ma.

Pod 25, tuż obok wału przeciwpowodziowego mieszkają Billy i Doris. Są naszymi najlepszymi przyjaciółmi w KD. Billy jest jak miejscowy szeryf – wie o wszystkim, co się dzieje w okolicy, każdemu pomaga i zajmuje się krowami jednego z farmerów. Krowy pasą się na wprost ich domu pod czujnym okiem ich beagelki. Billy gra świetnie na gitarze i jest najbardziej uczynnym facetem, jakiego znam. Doris jest doskonałą krawcową, która szyje na zlecenie jakiegoś domu mody w Hamburgu.

Ostatni dom należy do Bremeńczyków. Bremeńczycy mają strasznego pecha odkąd kupili dom. Zaczęło się od pęknięcia zbiornika na olej opałowy a potem zalało im dom, potem nie można było dojechać po drodze, która rozmokła od deszczu, potem nie mogli dokończyć naprawy dachu i znów ich zalało… Ale nie poddają się i bywają tu w prawie każdy weekend, często przyjeżdzając z Bremy na rowerach, a to osiemdziesiąt kilometrów.

I tak to wyglada w Krainie Deszczowców.

Sierpień w Krainie Deszczowców

Tak, nareszcie spędziłam pięć tygodni w moim domku cudnym. Kochani, całe pięc tygodni! Wprawdzie nie zaspokoiło to moich pragnień i ambicji w zakresie długości pobytu w mojej bajkowej krainie, ale dało mi namiastkę tego, czego mam nadzieje doświadczę, kiedy już będę mogła nareszcie zostać tam tak długo, jak będę chciała.

Pierwszy tydzień minął jak zawsze na sprzątaniu i pozbywaniu się setek pająków, które jak zwykle przekroczyły normy panoszenia się w każdym kącie. Gdybym miała arachnofobię, to zapewne już siedziałabym w najblizszym zakładzie dla obłąkanych, ale tym razem jeszcze się udało. Poza tym mieliśmy mnóstwo odwiedzi sąsiadów bliższych i dalszych, nie wiedzieć czemu wyrażających radość z powodu naszego przyjazdu.

Na dokładkę cały tydzień lało omalże bez przerwy. Siedzieliśmy więc pod kocykami, czytając Johna leCarre i gadając o tym, co jest do zrobienia i jak fajnie byłoby, gdyby wreszcie przestało lać.

Drugi tydzień zaczął się od przejaśnień i odrobiny ciepełka, co nie oznaczało końca opadów – Kraina Deszczowców chciała nam wynagrodzić tęsknotę i pokazać się z jak najlepszej strony. Pan i Władca spędzał teraz więcej czasu na obserwacji nieba, szykując się mentalnie do koszenia trawy, która jak wszystko tam wyrosła jak łan bambusów. Ja w przerwach na czytanie pod kocykiem wyobrażałam sobie jak pomaluję stare meble i co zrobię z ohydnym placykiem przed domem, który to placyk jest zasypany różnej wielkości kamieniami i porośnięty paskudnymi badylami, których za nic nie da się usunąć. No i pichciłam jakieś wyszukane obiadki, skomponowane z gotowców zakupionych w Aldim bądż Lidlu, starając się jeść jak najmniej treściwie. Pan Pies spędzał czas głównie na leżeniu i domaganiu się pieszczot, odmawiając stanowczo uczestniczenia w spacerach.

W trzecim tygodniu świat zaczął odrobinę schnąć, co pozwoliło na skoszenie trawy i przycięcie ogromnego żywopłotu, przez który nie przeszłyby nawet stada kóz. Uporządkowałam nieco wąski pasek ogrodu od strony południowej, gdzie rękoma PiW zostały wycięte w pień paskudne krzaki róż, róże i więcej róż, odsłaniając widok na wielką, zieloną połać sąsiedniego ogrodu.

C.D.N.

W oczekiwaniu

Ciągle czekam, żeby wyjechać do Krainy Deszczowców tak solidnie, na stałe, albo chociaż na długo. Wreszcie się tam zadomowić, zacząć pielęgnować ogródek, kupić zapas mąki, majonezu i dżemu, a nie przywozić jakieś resztki, które mają wystarczyć na dwa tygodnie. Tęsknię za rzeką, za nieskończoną przestrzenią pól, które zmieniają się wraz z porami roku, widokiem potężnych wiatraków na horyzoncie i za spokojem z dala od pisu, kleru i szalonych pomysłów D. Zmiany.

Los robi wszystko, żebym nie mogła tak po prostu tam jechać i zostać i przekonać się, po latach wędrówki po świecie, czy to jest wreszcie moje miejsce na ziemi. Bo Pan i Władca musi najpierw przejść na emeryturę. Bo złamana noga i fakt, że do tej pory nie chodzę bez bólu. Bo moja Mama i wszystko co się z nią stało i dzieje do tej pory. Bo epidemia i jej wszelkie konsekwencje. I tak od lat.

A przecież właściwie jestem spakowana, a większość moich ciuchów i nawet kalosze są już tam. Bo w czasie krótkich pobytów sadziłam kwiaty i plewiłam niebotyczne zielsko, a teraz po kwiatach nie ma już śladu, choć może lawenda przetrwała. Bo nawet zapisałam się na kurs niemieckiego i uczyłam się pilnie przez pół roku, ale teraz, po dwóch latach już nic nie pamiętam. Bo wszystkim dawno powiedziałam, że się wyprowadzam, a teraz kiedy spotykam znajomych, oni dziwią się, że wciąż tu jestem.

Jeśli nic się nie wydarzy (sardoniczne hihihi), to jedziemy w sierpniu, być może na miesiąc. Postanowiłam niedawno, że znowu zacznę się uczyć języka, ale dziś przypomniałam sobie anegdotkę dotyczącą Jana Himilsbacha, który kiedyś dostał propozycję zagrania w amerykańskim filmie. Warunkiem było nauczenie się języka. Pan Jan przemyślał i powiedział: Amerykanie się rozmyślą, a ja zostanę z angielskim jak ch..

Właśnie.

Freiburg (w KD)

Którejś czerwcowej niedzieli, zamiast przysypiać w ogrodzie, powzięliśmy decyzję o odwiedzeniu kolejnego miasteczka, które to odwiedziny miały nam dać poczucie dobrze spełnionego obowiązku oraz wiedzę na temat regionu, w którym mieszkamy. Padło na oddalony o 20 kilometrów Freiburg nad Elbą. Uzbrojeni w kawę i Pana Psa (który jeszcze wtedy wskakiwał do samochodu i wyskakiwał z niego bez problemu) wyruszyliśmy po śniadanku na wschód i po pokonaniu uroczej drogi, wijącej się wśród pól, wiosek i szpalerów drzew dojechaliśmy nad Elbę, szeroką jak Oka, co jak Wisła szeroka.

Frieburg jest jednym z niewielu miejsc, w którym można „przekroczyć” Elbę pomiędzy Dolną Saksonią a Schlezwik-Holstein. Dwie przeprawy promowe (jedna niedaleko naszego domu, druga właśnie tutaj), jeden tunel koło Hamburga (długość ponad 3 kilometry) i jeden most w Lauenburgu. Elba jest tu tak szeroka, że ogromne kontenerowce mijają się swobodnie i jeszcze jest dużo miejsca na żaglówki i inny wodny drobiazg. Posiedzieliśmy sobie z Panem Psem na wałach, obserwując przepływające wielkostatki i jachty i kaczuszki i kajaki, Pan Pies chciał bardzo paść owce, które dzielnie wyżerają obficie rosnącą trawę. Aż w końcu nam się znudziło.

Wśród pastwisk i łąk, w rosnącym upale, wolniutko (drogą na Ostrołękę) pojechaliśmy do miasteczka.

Miasteczko okazało się prawdziwym miasteczkiem, malutkim i lekko zapyziałym, w którym było pusto i kompletnie nic się nie działo, poza naszą wizytą oczywiście:

Posterunek miejscowej Policji i uliczka prowadząca do Kościoła.

We Freiburgu mieszka około 1800 osób. My widzieliśmy pięć, z których trójka była turystami. Polubiłam ten klimat widmowego miasta… Cały ten tłum był w malutkim porcie:

Główna uliczka, przy której zostawiliśmy nasz wózek. I ani żywego luda.

Wsiedliśmy w samochód i pojechaliśmy do siebie, żeby przysypiać na leżaczkach w ogrodzie.