15 grudnia 2014
Jeszcze nie panikuję przed Świętami, ale nie mam siły zrobić listy zakupów. Najpierw musiałabym pomyśleć o menu, które jest niezmienne od lat, ale zawsze muszę je mieć na papierze. Póki co unikam tematu, może jeszcze przez kilka dni uda się nie przejmować. Fajne jest to, że progenitura dorosła wreszcie na tyle, żeby też coś przyrządzić i chociaż sałatkę dostanę.
Póki co staram się żyć normalnie, choć na skutek reklam z choinkami i gościem z białą brodą w czerwonym kubraczku trochę łapki mi się trzęsą. Owymi trzęsącymi łapkami zrobiłam domek za klucze z sikorką.


To wdzięczny i bezpieczny temat, choć pracy przy tym co niemiara, ale wolałabym robić domki dla ptaszków, niż rybę na Wigilię. Bo znowu zaczęło się torturowanie karpi, zgodnie z pradawną, katolicką tradycją. Czytałam, że coraz mniej ludzi kupuje żywe karpie i że głowa opiniotwórczego państwa Watykan stwierdziła, że zwierzęta mają duszę (choć to może moja nadinterpretacja), ale w dalszym ciągu większość Polaków nie dostrzega problemu torturowanych w imię zwyczaju zwierząt, które wprawdzie nie są inteligentne, ale mają mózg i czują ból jak jasna cholera.
I to zwykle z tym kojarzą mi się polskie Święta. Robienie zakupów w sklepach,w których biedne stworzenia tłoczą się w 30-centymetrowej warstwie wody, a potem są pakowane do plastikowych siat, obijane o półki, przywalone w wózkach innymi zakupami… robienie zakupów w takich sklepach jest dla mnie bolesne. Mam ochotę podrapać te głupie, zadowolone z siebie mordy, a potem wsadzić durne łby pod wodę i trzymać… długo. I mam ochotę zrobić wiele innych rzeczy, żeby pokazać tym katom, jak to jest cierpieć za niepopełnione winy. Eh, płakać się chce.